„Autopodróże.pl wyprawy w przeszłość” należy potraktować z nutą wyobraźni. Wykorzystując prasę XIX i XX wieku oraz inne źródła, staramy się przybliżyć tamte lata poprzez wydarzenia związane z motoryzacją, turystyką, gospodarką. To wyprawy w naszą przeszłość oczami ludzi wtedy żyjących. Nie stronimy także od wydarzeń współczesnych, opisów historycznych powstałych obecnie czy ważnych jubileuszy. Wszystko jednak powinno mieć związek z historią.

Stanisław Grodzki wyrusza do Paryża

10 lipca 1897 r. z ulicy Senatorskiej w Warszawie, samochodem Peugeot  wyruszył do Paryża Stanisław Grodzki. Towarzyszyli mu: mechanik Emil Kraeutler i dziennikarz z tygodnika „Cyklista”, Zygmunt Józef Naimski. Poniżej publikujemy fragmenty relacji z pożegnania uczestników wyprawy opublikowaną w „Cykliście”, zachowując oryginalną pisownię.

Samochodem Warszawa – Paryż.

WRAŻENIA Z PODRÓŻY

skreślił Zygmunt Józef Naimski

To trzecia część opowieści o Stanisławie Grodzkim. Pierwsza nosiła tytuł Nie tylko pierwszy automobilista” , a druga „Peugeot pana Grodzkiego” . Zanim jednak przeczytamy o wyjeździe z Warszawy, zacytujmy inny fragment artykułu z „Cyklisty” informujący o trasie wyprawy. Biorąc pod uwagę pojazd, drogi i inne czynniki, był to niesamowity wyczyn na tamte czasy.

[…] marszruta p. Grodzkiego prowadzić ma przez 11 etapów z noclegami w następujących głównych przystankach: Kutno o 120 kilom. od Warszawy, Poznań o 172 klm. od Kutna, Frankfurt nad Odrą o 184 klm. od Poznania, Berlin o 88 klm. od Frankfurtu, Magdeburg o 148 klm. od Berlina, Hanower o 146 klm. od Magdeburha, Rheine o 187 klm. od Hanoweru, Roehrmond o 174 klm. od Rheine, Bruksella o 146 klm. od Roehrmondu, St. Quentin o 158 klm. od Brukselli i ostateczny cel podróży – Paryż o 137 klm. od St. Quentin.

A teraz relacja Zygmunta Naimskiego z pożegnania.

[…] Był najpiękniejszy poranek lipcowy. Chociaż nie położyłem się z wieczora, bo jak na dziennikarskie, trochę za żmudne i pedantyczne, przygotowania do podróży i pożegnanie z najbliższymi zarwałem jeszcze kawał ostatniej nocy, spędzanej przed wyjazdem w Warszawie […] Zerwałem się i orzeźwiony wodą w obfitości ubrany byłem prędzej niż zwykle, bo nagliło mnie to niewytłómaczone, uczucie nerwowego niepokoju i pośpiechu przed podróżą, które Niemcy trafnie Reisefieber nazwali. Trykoty cienkie bawełniane pod spodem, ubranie dolne w kratę angielską, z lekkiej wełny, kamizelka i marynarka z „cze sun-czy” narzucone na swobodną koszulę flanelową – oto moja toaleta podróżna, którą uzupełniało zapinane na guziki obuwie, burnus płócienny „obywatelski” i specjalnie sporządzony lekki a przewiewny z szarego płótna o dwóch daszkach z przodu i z tyłu z szalem, przypinanym dla osłonięcia szyi – kapelusz płócienny, fasonem angielskim.

W trokach miałem zapakowane: płaszcz wełniany z peleryną i kapturem oraz pelerynę ceratową z kapturkiem od deszczu; w miniaturowym kufereczku jedną zmianę bielizny, neseser toaletowy kompletny, wszelkie potrzebne materjały piśmienne, a przy sobie w torbie, przewieszonej przez ramię butelkę hermetyczną z herbatą, sztuciec i… przewodnik austryjacki cyklowy po Europie. Brałem z sobą nadto laskę i lornetę polową w futerale. […] Wydałem ostatnie zlecenia służbie, aby mi pilnowała porządku i drzwi dobrze zamykała a od wszelakiego złego moich kawalerskich larów i penatów strzegła – i niebawem tylko co po siódmej rano zacny „dryndziarz” zawiózł mnie przed skład p. f. ,,Alfred Grodzki” przy ul. Senatorskiej.

– A pan Naimski! – wyrzekł wyciągając do mnie rękę, p. Stanisław Grodzki. – Bardzo punktualnie i okropnie sportowo. Jesteśmy więc w komplecie. Monsierr Kraeutler nous voila, tousf!

Ulica Senatorska 33, siedziba firmy „Alfred Grodzki”.

Na podwórzu uwijał się już budowniczy p. Dietrich, amator-fotograf, upatrujący najdogodniejszego miejsca dla ustawienia ,,aparatu”, a w pół godziny potem podwórze zaludniło się: nadeszli pp : inżynierowie Sokal, Kucharzewski i Nassjus, redaktor Lesznowski, dr. Jelenkiewicz, mój wój i brat, nadjechał też własnym ekwipażem redaktor Cyklisty z jednym ze swoich przyjaciół i… apteczką podróżną, i zaopatrzoną we wszystkie doraźne środki wewnętrzne i zewnętrzne, nie wyłączając bandaży.

Jakoż apteczka pogrążyła się w otchłani pakownego, choć niewielkiego kosza, obitego płótnem nieprzemakalnem, gdzie zmieściły sic w dobrej harmonji wszystkie bagaże trojga pasażerów samochodu. Na koszu przytwierdzona teka kryła kartony 30 sekcyj mapy, składających całą naszą marszrutę. Na siedzeniach stały wydęte i miękkie poduszki pneumatyczne, po jednej dla każdego.

Na kwadrans przed 8-ą zapalono u powozów palniki, wozownie się rozwarły, samochody wytoczono na podwórze. Chwila wyjazdu tuż. Całujemy się i ściskamy serdecznie z tymi obecnymi, którzy nas nie odprowadzają i siadamy: p. Grodzki u kierownika z prawej strony, p. Kraeutler z lewej u góry, ja naprzeciw niego na przodzie.

– Proszę o spokój – mówi, wychylając się z pod czarnego sukna p. Dietrich i – trrach! – jesteśmy odbici na kliszy raz i drugi dla pewności zdjęcia.

Motor naszego powozu ze stłumionego szmeru pod naciskiem pedału przechodzi w głośny chrzęst i tarcie kół trybowych wprowadza w ruch cały pojazd, który powoli pomiędzy cisnącą się, u bramy gromadką warszawskich rannych ptaków zjeżdża w ulicę Senatorską.

Plac za Żelazną Bramą, ulica Żabia. Pocztówka z ok. 1910 r.

Z równego jej bruku drewnianego zjechaliśmy na nowy kostkowy ul. Żabiej i dopiero po skręceniu na zwyczajny Żelaznej Bramy i ul. Mirowskiej, powóz zaczął doznawać konwulsyjnych wstrząśnień, jakich na wyboistym i nierównym brukowcu nie oszczędzą mu ani obręcze gumowe ani najbardziej powolne tempo jazdy. Trzymamy się w niem ciągle i dalej na ul. Chłodnej i Wolskiej, za rogatką, bo potrzeba wymijać mnóstwo furmanek, wiozących produkty spożywcze do miasta, które im dalej odjeżdżamy, zamieniają się na mąkę i drzewo budulcowe. Furmani nie robią sobie z drogą ceremonji: jadą samym środkiem, nie patrząc, czy jedzie kto naprzeciw i czy go wyminąć nie trzeba. Wielu z nich śpi najspokojniej na wozach, zdając los ich na biedne koniska, wlokące się leniwie, które na hałas, sprawiany samochodem i na widok szczególnego powozu, sunącego bez koni, strzygą uszami, rwą u dyszli i zeskakują w bok, budząc furmanów, którzy wytrzeszczywszy oczy w pierwszem wrażeniu przebudzenia, zaledwie mają tyle przytomności umysłu, żeby schwycić za lejce i nie stoczyć się do rowu. Wymijanie takich furmanek – to cała męka dla powożącego samochodem, zwłaszcza po dziurawym bruku i wyboistej szosie podmiejskiej, jak nasza.Dziwna rzecz! Wielokrotnie potem w ciągu podróży przy wjeżdżaniu do lub wyjeżdżaniu z miast zagranicznych i w niemniej ruchliwych okolicach, położonych jak Warszawa, nastręczała nam się trudna do rozwiązania kwestja: dla czego, kiedy tam municypalność i gminy dbają widocznie na każdym kroku o doskonały stan ulic na przedmieściach i dróg podmiejskich, u nas jedne i drugie traktowane po macoszemu w najopłakańszych znajdują się warunkach.

Z mózgiem przepełnionym refleksjami na ten temat, wzajemne robiąc sobie uwagi, jechaliśmy powoli i ostrożnie za miasto, pomimo, że niedaleko za rogatką dopędził nas na rowerze p. Poturaj, który przyjął dobrowolnie rolę herolda, torującego nam drogę budził furmanów przy odpowiednim geście ręki okrzykiem: – Hej, tam z drogi! Na prawo! – i przeprowadził nas tak przez najruchliwszą część szosy wolskiej.

Ulica Mirowska od strony ulicy Chłodnej. Zdjęcie z 1898 r.

Za nami jechało kilku cyklistów na ochotnika; redaktor „Cyklisty” którego koń jak na rumaka dobrej firmy sportowej przystało żadnej nie odczuwał obawy samochodu i w pewnej odległości drugi samochód systemu Benza z redaktorem Lesznowskim pp.: Kucharzewskim, Nassjusem, Sokalem i mechanikiem; a zamykała ten korowód podróżny zwyczajna dorożka, wioząca p. Kowalskiego fotografa i narzędzia, za pomocą których miał uwiecznić i warszawianom, zainteresowanym naszem przedsięwzięciem, ukazać chwilę pożegnania jadących samochodem do Paryża z odprowadzającymi ich przyjaciółmi.

Zanim wymieniliśmy ostatni uścisk dłoni, przystanęliśmy; na burcie rowu fotograf p. Kowalski ustawił swoje czarne jednookie „narzędzie”, uszykowaliśmy się w pożegnalnym ordynku z „rozłzawionym wyrazem twarzy a sercem ściśniętem”.

Kwadrans czasu zajął nam ten postój pożegnalny przy forcie na 9 wiorście od Warszawy, więc czas już było zakończyć tę scenę, ku czemu p. Grodzki wygłosił:

– Panowie, siadajmy i ruszamy.

– Do widzenia!

– Do widzenia! Niech Pan Bóg was prowadzi, a powracajcie nam cało i zdrowo! – wołali nasi warszawianie, stojąc w powozach, powiewając chustkami i machając przez parę minut czapkami, dopóki przyspieszone na równiejszej nieco od bruku podmiejskiego szosie kutnowskiej – tempo biegu powozu nie kazało nam ich stracić z oczu.

To już koniec cyklu poświęcony Stanisławowi Grodzkiemu, postaci niezmiernie zasłużonej dla polskiego automobilizmu a jednocześnie trochę zapomnianej. Mamy nadzieję, że te trzy opowieści przybliżyły trochę wydarzenia z przed 125 lat.

Opracowanie: KOJ

Ilustracje: tygodnikCyklista”, miesięcznik „Auto”, Arktour Arkadiusz Żołnierczyk, „Warszawa w fotografiach XIX wieku” – Dobrosław Kobielski, „Takie było miasto” – Rafał Bielski.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *